„Ramptopy zimą to parę sążni śniegu i lasy zmienione w zbiór cienistych tuneli pod zaspami. To leniwy wiatr, któremu nie chce się wiać dookoła ludzi, więc dmucha przez nich na wylot. Pomysł, że zima może przynosić radość, nigdy nie przyszedł do głowy nikomu z mieszkańców Ramptopów, którzy znają osiemnaście różnych określeń śniegu.* *Niestety, żadne z nich nie nadaje się do druku.” – Terry Pratchett „Trzy wiedzmy”.
Zatęskniłam za śniegiem. Poczułam zew północy i dojmujący brak bieli dookoła. Nie znalazłam go w grudniowym Sztokholmie, co, według najstarszych górali, jest jednym z symptomów nadchodzącego końca świata. Nie pozostało mi więc nic innego, jak pojechać w góry. Na szczęście Gorski Kotar tuż za miedzą…
Wybór padł ma pobliski Crni Lug, gdzie znajduje się główne wejście do Parku Narodowego Risnjak. Byliście już tam ze mną latem, kiedy wspinaliśmy się w poszukiwaniu najlepszej herbaty (patrz: Mini przewodnik po herbacianym świecie). Jako że w moich żyłach krew przodków rozprowadza ułańską fantazją oraz straceńczą odwagę, wybrałam tą samą drogę. Na pohybel serpentynkom! Pierwszych 40 km poszło łatwo. Ostatnie 10 pokonałam z zawrotną prędkością 20km/h, lekko pochylona w prawo, bo dusza, chcąc mieć lepszy widok na rozciągające się przed nami pionowe krajobrazy, przysiadła mi na ramieniu. Żadnego hamowania, żadnego przyspieszania – chyba po raz pierwszy w życiu byłam tak zrównoważonym kierowcą 🙂 A jednak udało mi się zaobserwować jeszcze, że tych kilka osób, które mijałam patrzyło na mnie z niedowierzaniem oraz że jedyny kierowca jadący z naprzeciwka poddał się i zawrócił, co wzięłam za znak, że jego wcześniej a moje później jest łatwiejsze. Nie było… Dzięki tej podróży dowiedziałam się nie tylko, że nie najgorszy ze mnie kierowca, ale także, a może przede wszystkim, zrozumiałam skąd miejscowości takie jak Mrzla Vodica (mijana gdzieś na ostatnim wirażu) biorą swoje nazwy.
Ale dość o jeździe, w końcu dotarłam do celu w jednym, szczęśliwym kawałku. Ilość śniegu w Parku była odwrotnie proporcjonalna do ilości odwiedzających, całą pieszą trasę (obliczoną na 2 godziny) przebyłam więc sama. Z aparatem na opatulonej szalikiem szyi, z termosem w plecaku i nadzieją na odrobinę słońca. Nie należę do powolnych piechurów i choć szczerze pragnęłam opanować sztukę spacerowania, nie było mi to dane. Zwłaszcza przy tablicy informującej o żyjących w Parku niedźwiedziach (szłam wszak szlakiem naukowym) nogi jakoś same przyspieszyły. Ale był to czas wystarczający żeby nacieszyć się ciszą, bielą i skrzypiącym pod butami śniegiem. Podzielę się tym z Wami. Zapraszam do obejrzenia kilku zdjęć!